Zrodzeni z legendy (#1) / Tracy Deonn

Zrodzeni z legendy to powieść dla wszystkich tych, którzy lubią motyw legend arturiańskich w powieściach młodzieżowych. 


Po tym, jak jej matka zginęła w wypadku, szesnastoletnia ciemnoskóra Bree Matthews chciała znaleźć się jak najdalej od rodzinnego domu. Program dla zdolnych uczniów w Chapel Hill wydawał się być najlepszą formą ucieczki – przynajmniej do czasu, kiedy pierwszego wieczoru na kampusie dziewczyna stała się świadkiem ataku magicznego potwora. W lesie niedaleko szkoły pojawił się demon żywiący się ludzką energią. W obronie uczniów stanęli członkowie tajemniczego stowarzyszenia, którzy mówili o sobie: Zrodzeni z legendy.
Jeden z nich, nazywający siebie merlinem nastolatek o przeszywającym spojrzeniu i arystokratycznych rysach, próbował nie tylko uchronić szkołę przed napaścią. Usiłował też wymazać z pamięci Bree wszystko, co widziała. Bezskutecznie. Użyty przez niego czar nie tylko nie usunął wspomnienia ataku demona, ale też pomógł dziewczynie przypomnieć sobie szczegóły nocy, gdy zginęła jej matka. Kiedy umierała, w szpitalu znajdowała się osoba władająca magią. Bree rozpoczyna śledztwo mające odkryć, co tak naprawdę się wtedy stało.

Zrodzeni z legendy to historia czarnoskórej nastolatki wciągniętej z dnia na dzień w świat znany z arturiańskich legend, która wciąga i intryguje od samego początku, ale jednocześnie wzbudza wiele mieszanych uczuć. Przynajmniej we mnie.

Mamy tu fajną, silną i niepozbawioną wad główną bohaterkę, świetnie wykreowany świat Legendarian i starożytną magię, szybką akcję, mnóstwo sekretów do odkrycia, plot twisty, a także nieźle poprowadzony wątek żałoby, który nie znika po zaledwie kilku rozdziałach czy wplecioną w fabułę kwestię kolonializmu i dyskryminacji rasowej. I to wszystko wzbudza wiele emocji i działa na plus dla tej historii. 

Ale z drugiej strony jest tu kilka elementów, które mi zgrzytały i sprawiły, że nie jestem w stanie zachwycić się nią tak, jak bym tego chciała. Po pierwsze terminy związane z Legendarianami – gubiłam się w ich mnogości. Drugim było instalove między Bree a Nickiem, a właściwie brak wyczuwalnej chemii między nimi, mimo, że dobrze się to zapowiadało. Trzecim jest ściśnięta akcja, która rozgrywa się zaledwie w ciągu kilku-kilkunastu dni, przez co brakuje tu czasu i miejsca na cokolwiek innego, niż Bree i Legendarian. A gdzie rodzina? Gdzie przyjaciele? Gdzie nauka? Ach, i te omdlenia Bree – mam wrażenie, że te utraty przytomności działy się dosłownie co rozdział. Naprawdę, w pewnym momencie stało się to mocno irytujące. I to wszystko działa na minus dla tej historii. Bo potencjał był, ale nie jestem przekonana, czy aby został on wykorzystany w całości. 

Zatem nie, nie mogę napisać, że powieść Tracy Deonn mnie zachwyciła, mimo świetnego zakończenia, ale nie napiszę również, że się zawiodłam. Tym bardziej, że mimo wszystko jestem ciekawa, jak poszczególne wątki zostaną kontynuowane w kolejnym tomie. Zatem, chyba już widzicie powód moich mieszanych uczuć, prawda?

Wiecie co? Nie będę ani polecać ani odradzać. Po prostu sprawdźcie ją sami. Bo to jedna z takich właśnie książek. 

      

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu You&YA. 

Prześlij komentarz

1 Komentarze